Jako że dziś kupiłam sobie kolejną książkę z gramatyką do N2
(dla tych wszystkich, którzy nie znają japo światka i pewnie nie brakuje im tej
wiedzy w życiu: N2 jest synonimem poziomu drugiego testu znajomości języka
japońskiego, takie japońskie FCE i wszystko co dalej) i uznałam, że to
znakomita okazja, by NIE ZACZYNAĆ jej przerabiać, zaserwuję Wam wpis. Zainspirowały
mnie – nieliczne ostatnio – chwile relaksu w Japonii i kilka wizyt w onsenach.
Dobra, tak na serio nie jestem aż tak zapracowana, ale
dostaliśmy od Szefa wejściówki, więc czemu by nie pobyczyć się za free w
luksusie?
Zacznijmy od początku. Onsen (jap.温泉)
oznacza super-wodę-z-gorącego-źródła-która-działa-dobrze-na-wszystko. Taki
japoński Ciechocinek, tylko że jest tego więcej (jak to kraj położony na styku
płyt tektonicznych – różne termalne imprezy mają w pakiecie). Przy tym Hakone
jest jednym z bardziej znanych „onsenowisk” w kraju, więc zdarza się, że ludzie
przyjeżdżają tu tylko po to, żeby się wymoczyć. W naszym hotelu onsen płynie nie
tylko w publicznym ofuro (jap. お風呂) , ale też w pokojowych łazienkach
(co zmusza mnie do każdorazowego tłumaczenia klientom, że mają najpierw puścić
wodę i poczekać, aż zacznie lecieć gorąca, a potem włazić – i tak od 7 miesięcy)
i gościom bardzo się to podoba.
W skrócie: Japończycy lubią onsen.
Drugim elementem, który umożliwi pełne docenienie walorów
dzisiejszego wpisu jest znajomość japońskiego stylu kąpania się. A więc najpierw
zmywasz z siebie brud i syf pod prysznicem, a dopiero potem wchodzisz do
wanny/większego zbiornika z wodą się wymoczyć. W razie potrzeby/chęci czynność
można powtarzać wielokrotnie w ramach jednej wizyty. W razie gdyby jakiś
obcokrajowiec/Japończyk, który nie ogarnia własnego kraju się pogubił w
etykiecie, w publicznych ofuro zwykle wiszą tablice z instrukcją.
Publicznych, ponieważ Japończycy nie mają nic przeciwko
kąpaniu się razem (oczywiście w ramach tej samej płci). Dlatego w naszym
akademiku też mamy jedną łazienkę (na parterze, a mieszkam na ostatnim piętrze..)
z pięcioma prysznicami i wielkim ofuro.
Pomijając jej stan sanitarny (kto zobaczy, ten zapłacze, choć właśnie od
niedzieli mają ją remontować), taki porządek rzeczy wymusił we mnie
zrewidowanie europejskich nawyków dotyczących wstydu oraz tego, co można pokazać,
a co nie. Żeby była jasność - po tym, jak pierwszego wieczoru kitrałam się po
akademiku, czekając, aż spod drzwi do łazienki znikną kapcie, świadczące o tym,
że ktoś jest w środku.
Poza „domowym” ofuro moczyłam się też w wodach Nagasaki (z
Martą i Madą, love <3) oraz za szefowe kupony w filii naszego hotelu i muszę
powiedzieć, że zaczynam rozumieć Japończyków. Gdyby ktoś mi powiedział, że będę
miała radochę z tego, że się WYKĄPIĘ… Ale cóż, to naprawdę jeden z lepszych
sposobów na odpoczynek. Po pierwsze: do dyspozycji masz tylko wodę, ręczniczek
na głowę i ew. bandę babć po 80-tce dookoła, więc NIC TYLKO CHILLOWAĆ. Po
drugie – jeżeli na stanie danego ośrodka jest rotenburo (jap. 露天風呂 – kąpielisko na świeżym powietrzu) moczysz się podziwiając
lokalną przyrodę/ NOCNĄ PANORAMĘ NAGASAKI i możesz wyjść ochłonąć na ławeczce
(co wcale nie jest gwarantem przeziębienia, jak się okazuje). Nawet sauna jest
spoko, choć w Nagasaki myślałam, że w niej nie wyrobię. Wyrobiłam za to w
naszej hotelowej „niskotemperaturowej” (50 stopni Celsjusza) i od tego czasu
stałam się wierną fanką powyższej (licząc po cichu, że może wypocę kilka kilo).
No i po wyjściu z wody możesz się zwykle odpicować jakimiś próbkami
kosmetyków, którymi firmy próbują zwabić nowe klientki. Zwabić się nie dam, ale
co sobie wklepię krem, to sobie wklepię.
W końcu ostatni z pożytków onsenu: dzięki niemu jestem na
sto procent pewna, że nigdy w życiu nie zrobię sobie tatuażu. Chociaż w moim
przypadku zawsze była to raczej fantazja niż jakiś sensowny plan, widok napisu w
stylu „Uprzejmie informujemy, że osoby z tatuażami zostaną wyproszone” rozwiał
wszelkie wątpliwości. Możemy tu gdybać na temat tego, że przesadzają, bo tatuaż
nie równa się Yakuza, ale jak widać, uprzedzenie to nie jest tylko legendą. A
Japończycy BARDZO POWOLI zmieniają nawyki.
Póki jeszcze tu jestem planuję wizytę w Yunessun, gdzie mam
zamiar wymoczyć się po kolei w kawie, herbacie, winie i co jeszcze tam leją do
tych wanien. Może będzie jakaś fotorelacja na blogu, ponieważ do części
tamtejszych atrakcji wchodzi się w strojach kąpielowych, nie ma więc ryzyka, że
zobaczycie, czego nie powinniście. Z tego samego powodu wybaczcie mi nadzwyczaj
mało foteczek we wpisie dzisiejszym, ale uwierzcie mi, TAK JEST LEPIEJ ;)
Na zakończenie znów my w strojach do relaksu w Nagasaki |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz