… A Hakone zostało odcięte od świata.
Zaczęło się od tego, że w sobotę, 8 lutego, obudziłam się,
ciesząc z wolnego dnia – a śnieg już był. Na drzewie za oknem, na zboczach gór
dookoła hotelu, na drogach (zapamiętajcie tę informację) – i DALEJ SYPAŁ. No tak,
niby nic dziwnego, jako Polka powinnam być przyzwyczajona. Cóż, kiedy mijała
dwudziesta godzina opadów, nawet nam – przybyszom zza żelaznej i mroźnej
kurtyny - zaczęło to wszystko śmierdzieć.
Wszystko fajnie, ale do czasu |
Okazało się, że słusznie. Wraz z kolejnymi warstwami śniegu
dochodziły do nas informacje niczym telegram z Rosji: „AUTOBUSY.STOP.POCIĄGI.STOP.”
– zanim się zorientowaliśmy, wszystkie drogi ewentualnej ewakuacji z
Miyanoshity zostały odcięte. Cóż – i tak tego dnia nie wybierałam się na żadną
wycieczkę.
… Gorzej, że stali (a niemieszkający w akademikach) pracownicy
też nie mieli JAK WRÓCIĆ, w związku z czym w nocy z soboty na niedzielę sporą
część hotelu zajmował… jego personel. Ciekawa próba wyrównania liczby gości,
ponieważ – jak łatwo się domyślić- połowa rezerwacji poszła się bujać, bo ich
posiadacze ugrzęźli gdzieś po drodze i dali sobie siana z wycieczką w góry.
Nie widać, że oberwałam wcześniej śnieżką od fotografa |
Cóż było robić – ja i Ania spędziłyśmy wieczór, ganiając z
kilkoma znajomymi z pracy po ogrodzie i strzelając okolicznościowe fotki hałdom
białego puchu, jakich nawet w Polsce od dawna nie uświadczyliśmy (oraz usiłując
nie zabić się na oblodzonym tarasie). W konbini, z którego zdesperowani
mieszkańcy i tymczasowi koczownicy wymietli 80% towarów spotkaliśmy dwóch
przełożonych (w wieku dziadkowym), którzy wspólną noc w hotelu postanowili
uczcić dwiema kupowanymi właśnie flaszkami czerwonego wina;) Zasadniczo
było miło, następny dzień zapowiadał się na luzie, bo rezerwacje poodwoływane...
… Tyle że następnego dnia komunikacja miejsko-wiejska nadal
nie istniała. Z tego powodu ja musiałam pożegnać się z wizją wizyty w kościele,
a cześć personelu – z wizytą we własnym domu. Zaczęłam się zastanawiać, czy to
nie na takie okazje w konbini można kupić świeże gatki. Na szczęście do
wieczora ruszyły pociągi (choć autobusy jeszcze nazajutrz pozostawały
raczej niepewne) i wszystko zaczęło wracać do normy. Na tydzień.
Oto wieczorem w walentynki, kiedy robiłyśmy sobie w pokoju
mały nomikai z dziewczynami z recepcji, znów zaczął padać śnieg – i nie
przestał przez kolejne trzydzieści godzin. Pociągi walczyły nieco dłużej niż tydzień
wcześniej, ale w końcu też skapitulowały, dołączając w transportowych niebiosach
do autobusów, które nie były w stanie przebić się przez zawalone śniegiem górskie
drogi. Tym razem jednak nie skończyło się na blokadzie transportu publicznego: stanęło
dokładnie WSZYSTKO. Z położonego niżej Hakone Yumoto nie mógł przebić się żaden
samochód nieposiadający łańcuchów na kołach (i odważnego kierowcy), nie mówiąc już
o jakimkolwiek zjeżdżaniu w dół w naszym wykonaniu. A jakby ktoś jednak był na
tyle szalony, by jechać, w środku nocy na drogę przewróciło się DRZEWO i już było
po zawodach. Odwołane tego dnia rezerwacje były najmniejszym problemem dla personelu,
który musiał się borykać ze stadem sfrustrowanych klientów, który opuścili
swoje pokoje, jednak hotelu opuścić już nie mogli. W związku z tym przez całą
swoją zmianę lawirowałam między zmęczonymi, rozdrażnionymi ludźmi,
porozkładanymi na wszelkich możliwych kanapach i siedziskach w hotelu. Dzieci
płakały, staruszkowie sapali, kelnerzy rozdawali gorącą herbatę potrzebującym–
jednym słowem obraz nędzy i rozpaczy. Cudem przybyli nieliczni goście musieli
jeszcze czekać, aż KTOKOLWIEK (czyli zagonieni na tę okoliczność do mopa randomowi pracownicy) posprząta im pokoje, bo
ekipa sprzątająca NIE DOJECHAŁA. W związku z czym goannaie wykonywałam, mijając
po drodze otwarte na oścież drzwi z widokiem na rozbebeszone łóżka. Moja rola
nie była jednak tak niewdzięczna, jak M. – mojej koleżanki z pracy, której tego
dnia wypadło zadanie zastąpienia na „ladzie” genkanu (centrum
dowodzenia, odbierania telefonów i wydawania gościom kluczy do samochodów) innej,
bardziej doświadczonej pracownicy, która nie dotarła. Otóż M. przez cały
dzień była przysłowiowo łojona przez wszystkich dookoła za nieswoje winy i
panującą aurę, biegała od telefonu do telefonu,
a kiedy w końcu ruszyły taksówki musiała tłumaczyć gościom, że dwudziesta
piąta osoba na liście oczekiwania na podwózkę to za dużo i będą mogli
zarezerwować samochód, kiedy tylko się poluzuje. Jeszcze gorzej mieli pracujący
zwykle na zewnątrz mężczyźni, którzy tego dnia wręcz przyrośli do szufli i
przewalali dzikie ilości śniegu – nawet mimo posiłków w postaci kilku kelnerów,
przeciwników kadr, mężczyzn z działu ślubów (są tacy!) i piekarzy z naszego
hotelowego sklepu (ubranych na tę okazję w okolicznościowe gumiaczki) nie udało
się do wieczora opanować kataklizmu. Część gości zrezygnowała z prób powrotu i
przedłużyła rezerwację na kolejny dzień, część się przebiła, cześć koczowała
jeszcze, gdy o 17:00 kończyłam swoją zmianę.
Mówiąc krótko, tego dnia nikt nie wygrał.
Fajnie to spadało ludziom na głowę |
Mówiąc krótko, tego dnia nikt nie wygrał.
A nazajutrz spadł deszcz i zrobiło się jeszcze
bardziej groteskowo. Jeżeli jesteście ciekawi, jak odgarnia się śnieg gruby na
pół metra i przesiąknięty wodą, mogę – powtarzając po moich kolegach z pracy –
powiedzieć Wam, że <cenzura> CIĘŻKO.
Dziś – w tydzień po całej akcji – autobusy nadal nie wróciły
do normalnego kursowania (szczerze mówiąc cieszę się, że po kilku dniach w ogóle
wróciły do JAKIEGOŚ kursowania), śnieg zalega na poboczach (chociaż dobrze, że
w końcu odśnieżyli nam schody do akademika, bo ostatnio myślałam, że zabiję się
po wyjściu z progu przy schodzeniu do konbini), a wiosny nie widać.
Zima zaskoczyła drogowców nie w tym kraju, co trzeba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz